Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 170.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Któżby znowu był głupi tak je pozaprzęgać!
— Ha, widzicie. Miarkujecie, że ani z miejsca nie ruszą. A w gminie przecie tak sie dzieje. Każdy w swoją stronę ciągnie, i wszyscy od środka. Każdy o sobie ino myśli, nikt o wspólnem dobru. Przeto coraz ciężej ludziom, coraz to rozpaczniej. A skąd może być jakie wspomożenie, kiedy jeden drugiemu gorzej, niż wróg...
— Dyć niejak!
— Miasto jakiego poratunku, jeden drugiego ciągnie w przepaść na oczywistą zatratę. A żeby sie naród ocknął, uważył, co robi, toby sie przeląkł sam siebie, swej lekkomyślności. Jeszczeby sie mógł zratować...
— Ja to w to nie wierzę..
Franek uczuł bezsilność całą swej wymowy wobec tych paru słów. Chciał jednak wypowiedzieć wszystko, co zamierzył.
— Jakby sie wszyscy wzięli w kupę, jakby zaczęli ciągnąć w jedną stronę, jakby sie wspólnie krzepili, to kto wie... Gromada wielka siła! Uważcie, coby to za dobro było, jakby wszyscy ku jednemu szli — ku dobru wszystkich... Wtedy człek by sie nie bał jutra, niczego na świecie, ino jednego Boga i sumienia.
Na to Chudomięt:
— Dyćby dobrze było... Ale poradzicie to z ludźmi?