Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 177.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

głuchy na wszystko, zamyślony w sobie i w swojej drodze, której koniec za wiecznością ginie.
— Co ja sie też naspodziewał: przyjdzie i mnie koniec... Padło nieszczęście, myślę: zabiere i mnie... A tu sie nie i nieporada nijak dowyzierać. Zabrało wszystko, a ja ostał. Sam, jako ten kamień. Dyć najlichsze stworzenie ma sie do czego przytulić... Ale już nie narzekam. Może kto za mnie szczęśliwszy...
Zwiesił głowę na piersi i zamilkł, zapatrzony w połyskujące u stóp fale. Franek też nie co inszego robił. Oba się tak pogrążyli w zadumie i zapatrzeniu. Aż mrok, zastępując oczom, przebudził Franka pierwszego. Wstając, rzekł:
— Pójdziecie ze mną...
Drózd w ździwieniu widocznem podniósł ku niemu twarz.
— Kany?
— Niedaleko, za wodę, do mojej chałupy.
Widząc, że ten w niewiadomości za żart może wziąć jego zaproszenie, opowiedział mu krótko, jak się tu znalazł i jak mieszka. Ale mimo to Drózd nie chciał iść za nim. I ciągnącemu wypraszał się, mówiąc:
— Po co ja wam mam kłopot robić? Człek ta już wezwyczajony, to sie jakbądź wyśpi.
Ale Franek: «Musicie, i musicie» — nalegał i prawie gwałtem zabrał go ze sobą.
Po drodze Drózd z wdzięczności, niemogącej