Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 188.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

niegdzie tylko w skraju wrębu czerniały smugami, albo wyskakiwały z traw, jak kępy ciemne; przestrzeńsze płaty zrzadka były widne. Jedyny większy płat czarnego lasu, który okrywał całą ubocz stromą, już się minął tym latem. Kosmyk jeno ostał w górze, u czoła wierchu.
Franek z towarzyszami kończył już docinać. Z dnia na dzień spodziewał się ostatecznego docięcia. Potem jeszcze spychanie drzew, i po niewoli. Ze spychaniem, wierzył, łatwo pójdzie, bo ubocz bystra, sam sobie da radę. Ino żeby już to ostatnie drzewo obalić! — myślał codzień i rachował stojące. Rachowaniem trudno było przyspieszyć robotę, to też z dnia na dzień koniec się odwlekał.
A tu się już pierwsze zwiastuny zimy ukazywały. Ludzie ze wsi przychodzili i przyjeżdżali furami po cetynę. Dolina koło południa wypełniała się rozgwarem, turkotem kół i głośniejszemi nad inne głosy klątwami. Widziało się Frankowi, patrzącemu z góry, jak gdyby życie, przepełniające się w niżach, sięgnęło jedną falą w zaciszne Hucisko, podobnie, jak morze sięga w najskrytszą zatokę, gdy się przypływem wzniesie jego pierś przestrzenna.
Do tego życia tęsknił już gorąco. Wszystkiemi myślami tam był, w dole i płomieniste przeżywał chwile w wyobraźni. Niespokojność serca tłumił nadzieją prędkiego obaczenia wsi,