Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 193.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Po ich odejściu Drózd posmutniał. Siedział długo na gnatku ze zwieszoną głową. W końcu, westchnąwszy ciężko, podniósł się i zaszedł przed oczy Franka.
— To ja wam już niepotrzebny...
— Nie bajcież. Kanyżbyście szli? Tak samo wasz dom, jak i mój. Co jest, to zjemy, i mnie bedzie milej z wami, a potem, jak sie bedę miał zabierać na dół, to wam ostawię pieniędzy na żywność, na tymczasem, dopokąd we wsi nie urządzę tak, cobyście sie i wy tam mogli zmieścić...
Drózd się począł wypraszać nieśmiało od tylu naraz dobrodziejstw, wreszcie ze łzami w oczach przystał, obiecując do śmierci wdzięczność i za grobem.
— Zaraz mie do was cosi ciągło, jakech was ino zaznał — mówił.
I, uradowany w sercu, legł na ławie, poskurczał się, aby jak najmniej miejsca zająć, i nakrył głowę starym płaszczem, aby módz lepiej rozmyślać nad przypadłościami życia.
Na nalepie jarzyła się niewygasła watra. Franek, opodal siedząc, zapatrzył się w te dobłyskujące iskry, a głowę podał myślom serca, płomieniącym mózg.
— Zmieszczą sie wszyscy... I ten wodny ptak osierocony, i ten pustelnik leśny, i ci samotnicy wieczni, których nędza ukochała wyjątkowo