Już połowę zaścielonej drzewami uboczy odkrył Franek, połowę drzewa zepchnął do roztoki. Teraz trudniej było puszczać, bo drzewa nie leciały wprost na dół, ku drodze, ale się w biegu skręcały na prawo i, wydostając się za przechylenie, wpadały w przylaski boczne, niekiedy w debrze i w wodę. Franek się złościł i wszelakich sposobów zażywał, aby je nakierować tak, coby na drogę spadały. Udawało mu się to w większej części i przy ogromnem natężeniu sił, ale się trafiały drzewa, zwłaszcza hrube jedle, które nijak nie chciały lecieć tam, gdzie on je popchnął, ba obierały drogę swoim własnym ciężarem i pędem.
Raz nad wieczorem ostawił najhrubszą z jedli, nie mając już sił, po całodziennem znużeniu, mocarzyć się z nią, tembardziej, że była dużo na bok wychylona.
— Wyjdę świtaniem, to ja cię tu sproszczę...
I wyszedł, jak rzekł, świtaniem nazajutrz i zabrał się odrazu do wykręcania tej jedli. Folgi na pniakach pozakładał i dźwigał drągiem od cieńszego końca, próbując, czy się nie da w ten sposób naprościć. Ale po chwili widział, że to na nic. Więc ujął jedną z dużych folg, założył końcem pod drzewo i, oparłszy ją o pniak, począł wyważać. Napierał z całych sił do ziemi, z ogromnem natężeniem, mniemając, że się drzewo, jak często, odtoczy po podłożonych gnatkach
Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 197.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.