Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 020.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dziły się, bo umarła. Zerwała się robotą, i duch ją odleciał. A zięciowi niekoniecznie było nakładać na Franka, choć go matka przed śmiercią na to zaprzysięgła.
— Niby po co? — tłómaczył Zośce, swojej żonie. — Ma połówkę swoją, to niech przyjdzie, niech robi na niej. Ja sie bedę utracał, a kto mi to odda? W domu chłopiec potrzebny, choćby wołów zapaść... Co ja mam darmo nakładać? Niech wróci.
I wrócił Franek do chałupy, z wielkim uporem. Chlipał często łzy, nim przywyknął, ale przywyknął. Robota paliła mu się w rękach, i wszyscy byli radzi, bo stanął za chłopa, nie za jednego. A rósł wartko, i w oczach prawie. Kiedy go do wojska odebrali, to był, jak smrek w uboczy: gibki, śmigły i rosły.
Po trzech latach znów wrócił, ale jakby nie ten. Opalił się i zmężniał i spochmurniał bardzo. Wszyscy mówili, że jest do ojca podobny, jak noc do nocy. — Te same iskry w oczach, ta sama twarz, jak z bronzu, albo z cygańskiej miedzi — istny Rakoczy. Ino smutek, to ma z matki, bo ona taka była wiecznie sturbowana.
Pracował przy siostrze wciąż i nie odłączał się od nich. Żenić się jakoś nie myślał, choć go wszędy radzi widzieli, a dziewczęta ulatywały za nim. Był sobie sam. Czytywał chętnie, co mu w rękę wpadło, gazety nawet zapisywał