Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 046.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Franek!... Cha! cha! cha!... komu sie ty tak nizko kłaniasz?
Stanął i spojrzał ponad krzasła i rozśmiał się razem.
— To ty Hanuś?
— Juści ja! Patrzę i patrzę na ciebie, a śmiech mnie porywa. Co dwa kroki, to już: pac!... kapelusz na ziemi. Strasznie cię te konary nie rade widzą.
— Nic se z tego nie robię, kie mnie ty rada widzisz...
— Kto ci to powiedział?
— Hańte ocki śmiejące...
— Nie wierz im, nie wierz! bo one cyganią...
Śmiała się cienko i dziecinnie prawie, a tak szczególnie, że Rakoczemu grał ten śmiech w nim samym, a serce poczynało tańczyć na weselu duszy, prawie bezwiednie. Dziwne, że to on, co śmiechu nie znosił, tak się wlubił w te drgania jakichś dziwnych tonów; tak mu się rozpływały nerwami po ciele, jak te nitki palące, z płomyków samych wyprzędzione.
Stała naprzeciw niego, tuż przy krzaśle, splecionym z tylin. Ręce obie wyciągnęła nad głowę i zaplotła je palcami na cienkim konarze. Chustka jej z głowy spadła na ziemię — niech leży... Warkocze się rozplątały, lniane i długie.
Przewieszała się na wszystkie strony, zgrabnie i zwinnie, jak łaska na słońcu, umiejąc