Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 070.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Szedł wartko, odganiając zalatujące myśli, i dyszał głośno, co w tej pustce wydawało mu się, jakby ktoś pędził za nim. Ścieżyna wiła się i podnosiła coraz wyżej, krzyżując się z jezdną drogą, wiodącą w osiedle.
Kiedy dochodził ku chałupie i sad już mógł rozpoznać przed sobą, zdało mu się, że ktoś od pola zasłonił okno świecące. Zdziwił się, ktoby tak wielki w sadzie stanął, żeby cień od niego padał na szyby... Cień to bowiem nie gruszy ani stojących śliw, lecz wyraźnie głowy ludzkiej w kapeluszu chłopskim.
Zaciekawiony, powstrzymał oddech i szedł cicho po trawniku, zginając kolana, by nie spłoszyć tej mary i zobaczyć naocznie, czy ma ciało... w istocie! Skoro już był blizko, widział dokładnie postać małego chłopiny, uwieszonego na ścianie i patrzącego pilnie w okno, skąd światło biło, promieniując po liściach jabłoni. I widział, jak ta postać, jakby przeczuła, że ktoś idzie, bo usłyszeć nie mogła żadną miarą, gdyż bardzo cicho stąpał, odwróciła twarz zalęknioną i spojrzała w mrok, a dwoje oczu zaświeciło zielonawo, podobnie, jak oczy łasicy ukrytej za strzechą; raptem zesunęła się na ziemię i pomknęła w sad.
Franek przeczuł, choć nie poznał, kto to może być — i coś w nim zapłakało litością ogromną.