Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 096.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wiedział, co powiedzieć, by jej nie zasmucić i nie wywołać nowych łez potoków. Daremno przemyśliwał, szukając łagodnych słów, bo przystać odrazu na prośby dobrego serca nie mógł i obawiał się tego podobnie, jak obawiałby się zamknięcia w kościele, gdyby ludzie powychodzili a on został, zamodlony całkiem, i nie ocknąłby się wcześniej, ażby ostry zgrzyt przekręcanego z pola klucza o uszy jego uderzył.
Coś wołało w jego duszy, ale coraz słabiej, jakiś, sercem duszony, niewyraźny lęk... Czuł, że nie będzie miał siły opierać się ludziom, jak do niego przemówią płaczem. I to go przelękło. Zawdy będzie to samo. Wiecznie zamierzone wyprawy na dalekie wyspy i cofanie się wieczne przed morzem cichych łez, które wróci, odpłynie, a jego na piasku ostawi... Takie życie. Pokuta wieczna i piekło palące. Za jakie winy świata? Żeby skałę miał na miejscu serca...
Zośce już dawno oczy obeschły, ale miała nową miarkę łez na pogotowiu, jakby Franek począł gadać o nieszczęsnym dziale.
— Skąd mu to przyszło? — myślała po cichu. — Pewnie to Hanka nakładła mu w uszy, bo ją wczoraj musiał widzieć. Kanyżby inędy chodził, jak nie do niej? A to przebiegłe, chytre, jak polna łasica, mądrzejsza od swego ojca, choć to niby wójt.