Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 117.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

polanie. — Ale jeszcze do wierchu spory kęs... Przynajmniej głazów nie ma i nie tak skalisto...
Oddychli na jeden moment i szli dalej wartko, bo już daleko lekcej było iść po trawie miękkiej. A dochodząc do wierchu, poczęli prawie biedz — serca niewiast biły mocno — Rakoczy płomieniał. Pierwszy też dobiegł szczytu i, tryumfem szczerym olśnionych dusz, zawołał:
— Tatry!...
Stały przed nim w ogniu zachodzącego słońca — olbrzymie, krwawe... Podnóża ich zastępowała góra przeciwległa, i nie widać było, skąd wyrastają. Zdawało się, że za tą górą morze się rozlewa — i one wyskakują z niego prosto w niebo ogromem rdzawych ścian porysowanych, przebijając błękit w górze ostrymi szczytami.
Stały wysoko w ogniu, oblane skrzepłą krwią świecącą; była w nich skamieniała hardość i potęga i martwa duma konających przed światem olbrzymów.
— Tatry... — powtórzył Franek uroczyście, gdy niewiasty stanęły przy nim.
— Tatry... — szepnęły wszystkie trzy i nie rzekły więcej ani słowa.
Szła bowiem od nich moc potężna, która nakazywała milczenie.