Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 130.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

życie od samego rana, od świtu, kiedy wygnał owce w pole na koniczynę. Potem już od śniadania nie mógł sobie przybaczyć dokładnie wszystkiego, co w izbie zaszło, ino to se jeszcze zbaczył, jak «byczy ozór» zachodził go zręcznie bokiem, ale po głupiemu, i on wnet poznał, że to nie kto inszy, ino Suhaj wysłał tego rajcę na przeszpiegi. Potem, jak rozgniewany wyszedł w pole i spotkał Hanusię, a ta go namówiła... Prawda, jutro odpust... I on poszedł, jak Pan Bóg przykazał. No, no. Ale to jagnię tak patrzyło, że trudno... nieporada nijak było zostać. Zresztą nie ma czego żałować — Tatry... Tu najdłużej zatrzymały się jego myśli. Widzi je dobrze, jeszcze lepiej, niż tam z tego wierchu. Stoją takie potężne, jakby samemu Bogu groziły postawą swoją... Olbrzymi mur... Niebotyczne wieże krwawe czerwonych kościołów... Tatry!... Co to ma w sobie, że powiedzieć: Tatry — to jakiś dreszcz na samo imię przechodzi człowieka... Co one mają w sobie, że tak ciągną oczy i duszę porywają ku sobie. Chciałoby się tam lecieć... królować... panować... jak ten oreł nad nimi króluje. Dziwne wstrząsnęło nim uczucie, kiedy myślał o tem. Jakaś moc, nie z tego świata, dotknęła ręką czoła jego i znikła. Skądś zna tę moc nieznaną... przypomina... daremno! Odeszła pamięć... i wszystko... i Tatry się rozwiały w mgle...
Usypiał prawie, kiedy coś zaszeleściło i spło-