Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 135.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

przeszło, minęło, jak tysiące innych cudów, i nikt się o tem nie dowie.
Za murem, okalającym dookoła cmentarz, pełno było gawiedzi, ciekawszej obrazów, które handlarze porozkładali na stołach, niż odpustu. Dopiero, jak dzwony się ozwały i śpiew potężny wybiegł poza cmentarz, wszystko poczęło biec do furtki, wyłazić na mury, lub stermać się na drzewa, by na swoje własne oczy ujrzeć procesję, porachować dużo księży i narodu pójdzie.
Niedaleko stało parę smreków śmigłych i wysokich. Jednego z nich dopadł chłopiec kilkunastoletni i począł się wspinać po nim, radując się naprzód, jak to z wysoka będzie dobrze widać caluteńki odpust i wszystko. Na nieszczęście gałęzi nie było u dołu — jedna jedyna gałązka w połowie smreka, a reszta u samego wierchu. Ale on się nie zraża, dobywa wszystkich sił i, choć mu się dłonie oślizgują, pnie się gwałtem do góry. Pot mu zalewa oczy, żyły na rękach poczynają boleć, czuje, że słabnie z każdą chwilą...
— O najświętsza Panienko! — szepce żałośliwie — żebych wylazł do hańtej gałęzi, tobych ci już zmówił sześć pacierzy...
Pnie się, wytęża wszystkie siły — wylazł. Siadł na gałązce, odetchnął głęboko...
— No, kiedych już tu — mruknął, pewny