Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 190.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pod skałę, schował się do największej głębi i nie sposób go wywołać. Sięgam ręką, ale trudno. Kiebyś ręce miał, jak żerdzie... Powiadam mu: Wyleź, nie kuś człowieka nadaremno, bo i tak nie ujdziesz. A ten jeszcze głębiej wlazł i siedzi. I nie zezłości? Powiedzcie... Tyle kamieni ma dokoła — nie, on musiał tamten wybrać, aby ino utrapić człeka po próżnicy.
— I jakżeście go dostali?
— Musiałech wodę obrócić na jazie, dopieroż wtedy przyszedł mi do garści. Nie wart był, jak powiadam, tej mitręgi ciężkiej, bo nie dorastał nawet łokcia. Zwyczajna pstrążyna. Alem sie uparł, za to ino, że sie tak bardzo drożył.
Przestał i począł pogwizdywać zcicha, jakby nikogo przy sobie nie widział. Franek, który myślą i oczami stał w Suhajowem osiedlu, spytał po chwili od niechcenia:
— A dużo pstrągów tego roku?
— Nie mocki. Po insze lata bywało ich dużo, ale teraz i na nie bieda przyszła. Jak wiecie, lasy poniszczyli w okół; przyjdzie deszcz, abo ulewa, to wszystka woda na dół wali. Nie utrzyma sie, bo kany? Do skały nie wejdzie. Juścić powodzie coraz częstsze, a to niepeć dla żywiny, jaka żyje w wodzie. Powytłukuje o kamienie, przymuli, zabiere i nic sie nie ostoi, nawet śliz powszedni. To i pstrągów coraz rza-