Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 192.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Zamyślił się, jakby sobie coś przypominać począł.
— Gruntu nie macie?
— Jest... kamieniec. I chałupa na nim stoi. Nie wiem, długo to ta potrwa, bo ja nie wierzę, żeby sie oparła wodzie, jak naremna przyjdzie.
— Czemuż nie ochraniacie?
— Dyć-ech murował tamy długie i płoty i jazy. Com sie skali nadźwigał, moiściewy! Do dzisiednia czuję je na plecach. Ledwo-ch zmurował — będzie, myślę, ochrona chałupie — a tu przyszła woda i zabrała. Rozwaliła wszystkie tamy i do jednego kamyka wyniesła. I stawiaj znowu na nowo. Co ja sie przy tym namitrężył, naklął, com zdrowia swojego sterał! Ta jedna woda by wam powiedziała... I ochraniałech zawdy od wypadku, co roku, co miesiąca dźwigałech te mury. Ale teraz — dałech spokój wszystkiemu. I zdrowia do tego niema. A po prawdzie powiedzieć, to mi sie i nie chce. Od czasu, jak nie stało mojej niebożyczki... Bo wiecie, że mi w samą Wielkanoc pomarła?
Skądby wiedział? Ile to ludzi mrze, którym nie dzwonią...
— Od tego czasu już mi wszystko jedno. Bo czy ja to dla siebie te tamy murował?
Oczy jego stały się bardziej szklące, jakby je opłynęły niewidocznie łzy.