Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 228.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

przechodził mimo obojętnie, nic go tak wielce nie raziło z boku. A teraz — zewsząd, jakby się jaskinie otwarły, wyłażą ślepe jaszczurki nędz, gady okrutnych klątw i węże zawiści. Zewsząd ku niemu wychylają łebki, z każdej chałupy wyzierają i patrzą z tych bolesnych wrażeń.
— Piekło! — powtarzał często i szedł do góry wsią.
Przyspieszał wartkiego kroku, chcąc jak najprędzej odejść gwaru, hałasów ludzkich. Zapragnął stracić życie z przed oczu na chwilę, choć na małą chwilę odetchnąć gdzieś w cieniu jałowca, gdzieby go nie dochodził odgwar tego życia.
— Zajdę do roztok — myślał — tam odetchnę. Tam w cichości pomyślę, co mam dalej czynić...
I szedł wartko, mijając osiedla przydrożne. Zmęczenie czuł ogromne, skołatanie takie, jak przy turkocie wodnych młynów. I jak wędrownik pragnie wody, tak pragnął spokoju... Cel jeden znalazł przecie. To go umocniło. Szedł, jak lunatyk śpiący, pośród gwaru ludzi, nie bacząc już na wszystko, co go otaczało.
Śródwieczerz był, gdy minął ostatnie osiedle. Coraz rzadziej bielały płaty owsa; po obu zboczach ciągnęły się ugory, zakończone przylaskami u stromych wyrębów. Ludzi już nie spotykał,