Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 231.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

przypadkiem, nie wierzyła już oczom swoim, sięgała habiną, ale ino woda czysta zmąciła się piaskiem. Wtedy ona, taka mądra, tyle razy wyrzucająca ludziom zabobony, poczęła wierzyć, że jej go chyba płanetnica wzięła...
— O matko moja! Nie darmoś wierzyła. Bo ja dziś szczery płanetnik...
Pamięta jeszcze... W mieście był, daleko. Cnęło mu się tak za ugorami, że se nie mógł dać rady. Siedząc nad książką dumał nad tem, jakby tam zajrzeć choć na chwilę, obaczyć owce, jak się pasą i ptakiem odlecieć. Dolatywać tak, choć na momenty, nachlipać się smrekowych zapachów i wrócić. I nie uszło dużo... A jak to dziwnie stało się i prędko! Wyraźnie baczy ten orszak pogrzebny i ten grób otwarty długo... Wypłakał nad nim całą duszę, wszystkie swe nadzieje. Zapamiętał się w żalu doznaku, ledwo go ludzie oderwali. I został w chałupie... Odtąd rozpoczęło się to ciągłe szarpanie.
Przypomniał sobie dalej, co go spotykało, ale wszystko było jakieś zszarzałe, odległe, podobne szarym ziemniaczyskom w polu, po których oko błądzi i, znużone, na niczem się nie może oprzeć.
Przechodząc myślą, zauważył, że życie się odeń cofa, ale to tak dziwnie, że: co ostatnie — staje się najdalszem, a co dawniejsze — pozostaje i nabiera barw. Najjaśniej, najwyraźniej