Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

niętych, w tych drzwiach pozamykanych, z tak dojmującą siłą, jak gdyby chciał przejrzeć te zasłony i dostać się do głębi zaciemnionych komnat. Widać nie czekał tu na nikogo; bo gdy jedne z drzwi bocznych otworzyły się, drgnął i oddalił się szybko, jak dziecko schwytane na gorącym uczynku. Jednak nie odszedł daleko. Ruch o tak wczesnej godzinie, w tym domu którego widać znał nawyknienia, zaciekawił go; przeszedł na drugą stronę ulicy i patrzał.
Z pałacu wyszedł służący i zawołał dorożki, która zatoczyła się przededrzwi boczne; służący wyniósł kuferek, parę pudełek i paczek, które dość niedbale umieścił w dorożce. Za nim ukazała się młoda kobieta, tak młoda, tak wątła, że raczej trzeba ją było nazwać dziewczyną, gdyby nie to, że wyraz dziewczyna oznacza zazwyczaj istotę, która jeszcze nie weszła w życie, zostając pod opieką i odpowiedzialnością cudzą; która zaznała tylko radośną stronę życia, i zamiast pamiątek posiada nadzieję. A na tej twarzy młodej i cudnie pięknej, wyryły się już bruzdy cierpienia. Samotna, zbolała, opuszczała progi tego domu, i wychodziła z niego nieżegnana i nieżałowana — bo wyjazd jej nie zmienił nic w zwyczajach jego mieszkańców, nie zbudził ich nawet ze snu rannego. Wsiadła do dorożki nie oglądając się prawie; włożyła w rękę służącego datek snać skromny, bo on przyjął go z pewnym lekceważącym