Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

był winowajcą a on pokrzywdzonym; nie śmiałem podnieść oczów na to zhańbione czoło. Stryj na mój widok zadrżał i pobladł, ale opamiętał się szybko; zrozumiał zapewne, że na dobrej grze tej chwili mogła polegać przyszłość, i ułożył stosownie wyraz i postać całą. Gdym spojrzał na niego, tylko biegające kose oczy, tylko lekkie drżenie rąk świadczyć mogło o wewnętrznem jego wzruszeniu.
Zresztą nic w nim nie przypominało już człowieka którego znałem dotąd. Odrzucił maskę noszoną tak cierpliwie lata całe, twarz jego zmieniła się wraz z nagłą zmianą położenia; z przyjaznej, serdecznej, jaką widywałem zawsze, stała się zimną, nieubłaganą, szyderczą. Na ustach jego ujrzałem po raz pierwszy cyniczny uśmiech, dziś zda się przyrosły już do nich, jak gdyby tryumfem brudnych żądz urągał światu.
Nie byłbym wszedł tutaj wiedząc że go spotkam; ale cofnąć się też nie chciałem. Traf postawił na przeciw mnie tego człowieka, a ja rad byłem temu; chciałem przynajmniej bryzgnąć mu w oczy ostatnią bronią uciśnionych — pogardą, i zostawić po sobie nie wspomnienie cichej ofiary, ale groźbę pokonanego wroga. Bo pierwsze wrażenie przeminęło szybko; byłem teraz niczem innem tylko nieubłaganym wrogiem mego stryja. Nienawidziłem go wszystkiemi instynktami sprawiedliwości, szlachetności i prawdy; nienawidziłem nie tyle za wyrzą-