Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

chciałem przycisnąć rozgorzałe czoło do jej ręki. Ale ona krzyknęła lekko i powstała.
— Ameljo — zawołałem — nie lękaj się, to ja jestem.
I upojony, podniosłem wzrok błagalny chcąc zaczerpnąć w jej oku siły i odwagi. Ale źrenice jej wlepione były we mnie z takim obojętnym chłodem, żem się cofnął jakby przed obcą kobietą, która przypadkiem tylko wzięła na się postać Amelji.
— Czy mnie nie poznajesz? — szepnąłem.
Ona poznać mnie musiała — alem ja jej nie poznawał. Gdzież był ten czarujący uśmiech, co na mój widok kiedyś rozjaśniał jej lica? gdzie ta promienność spojrzenia?; a gdzie było jej serce?
Przez chwilę stała w miejscu, jakby wahając się co ma uczynić; ale nie była to walka miłości. Nie; na jej twarzy czytałem tylko troski i myśli, ale nie uczucie. Osłupiałym wzrokiem patrzyłem na tę istotę strojną we wszystkie wdzięki niewieście, a pozbawioną niewieściej duszy; która w dni kilka zapomniała przysiąg i zaklęć swoich, i w tak strasznej chwili, na cierpienia, na miłość moją wyszukiwała odpowiedzi, a nie znalazła jej natychmiast w głębi serca.
Teraz ona mogła odejść w pokoju, nie byłem w stanie jej zatrzymać. Ale zapewne uważała za stosowne pozbyć się raz na zawsze natrętnych wspomnień i natrętnego człowieka, bo wyrzekła.