Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

ulicy, dokąd zawiózł młodą kobietę. Wiadomość ta widać potrzebną była człowiekowi stojącemu przy kracie, bo oddalił się szybko we wskazanym kierunku.
Jeszcze raz — cóż wspólnego być mogło pomiędzy nim a mieszkańcami pałacu? co go obchodziła ta smutna kobieta? Nie znał jej — bo ani się zbliżył ani ukrywał przed nią. A jednak stał tuż koło bramy, gdy przejeżdżała; spojrzenia ich się spotkały i rozbiegły obojętnie. Dla czegoż teraz on szedł za nią? Nie wyglądał na człowieka goniącego za ładną twarzą. Czoło jego zachowało wyraz surowy. Daremnie wokoło niebo i ziemia zdawały się uśmiechać; on przestał zważać na harmonję świata. Burza wewnętrzna widać kipiała w jego myśli, ale na zewnątrz wybijała tylko bruzdą na czole i płomieniem wzroku.
Dom do którego dążył, jeden z pierwszych od zamkowego placu, wązki i wysoki jak prawie wszystkie domy Starego Miasta, był dość biednej powierzchowności. Wchodziło się przez ciemny korytarz na ciasny dziedzińczyk. Młody człowiek jednak snać świadomy był dobrze miejscowości — bo nie zastanawiając się ani chwilę, przebiegł korytarz i skierował się ku oficynie, gdy na jej progu ukazał się stróż z miotłą w ręku, jako godłem swego urzędu. Na widok młodego człowieka skłonił mu