Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

promień słoneczny, rozjaśniła ten wilgotny dziedziniec i omszone mury. Kasztanowate ciemno-złociste włosy obejmowały jej białe czoło lśniącemi promieniami; igrało w nich światło, bo włosy te skręcały się w karby i zwoje jak to widzimy na Greckich posągach. Rysy jej wyraziste a jednak delikatne, pieszczone, tworzyły okrąg cudnego wdzięku; pełne wiśniowe usta, jakby przez igraszkę losu, zdawały się stworzone do samych uśmiechów, a oczy czarne, przyćmione długiemi rzęsami, pomimo smutku i łez przedchwilowych, widnych jeszcze z różowych powiek, miały prostotę i przejrzystość oczów dziecka. Jakiś dziwny urok skromności i wdzięku otaczał tę kobietę. Mogła ona być nieszczęśliwą, ale zpewnością nie zawiniła nigdy; bo pomimo smutku i znękania, widną w niej była czystość i wewnętrzny spokój ducha.
Chwilę tylko stała w oknie, i po otwarciu go usunęła się w głąb pokoju nie spojrzawszy nawet na dziedziniec. Pokoikto był ciasny i ubogi; atmosfera jego, nawet pomimo pogody dnia, przesiąkła była wonią pleśni. Znajdowały się w nim tylko niezbędne sprzęty; kufer i pudełka nie rozpakowane jeszcze stały na środku. Kobieta z rodzajem przerażenia obejrzała się wkoło; może straszyła ją samotność do której nie przywykła, to poddasze kontrastujące dziwnie z jej całą powierzchownością,