Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

Po długiej chwili smutnego namysłu, ozwała się w niej wrodzona energja młodości; podniosła głowę, obtarła oczy, i jakby szukając powietrza dla ściśnionej piersi, wyszła na ganek. Fala powietrza letniego obwiała ją, słońce rozgrzało jej ciało i rozjaśniło myśli, dając jej współudział w tych bogactwach, które Bóg hojną ręką rozrzucił na ziemi dla wszystkich zarówno, co czuć i patrzeć umieją.
Tutaj także była sama — a jednak pod czystym błękitem nieba czuła się mniej trwożną, mniej opuszczoną. Wkoło niej unosiły się lotne jaskółki lepiąc gniazda nad jej głową, i muskając prawie jej czoło skrzydłem przyjaznem; gołębie szybowały w powietrzu, a wróble świegotały nutę wesołą, przefruwając z dachówki na dachówkę. Stała tu długo wlepiając w niebo wzrok smutny lecz spokojny; odwaga i wiara powracały w jej serce. Młodości tak łatwo o pociechę, młodość tak o niczem nie wątpi, — że budziła się w niej wola do tej zaciętej walki życia, która dla niej tak ciężką snać była.
Wróciła do swojej izdebki, rozpakowała rzeczy starając się nadać biednym sprzętom ład i wdzięk właściwy kobiecej ręce. Wydobywała jedne po drugich zabytki lepszych czasów, przystrajając niemi mieszkanie. Zawiesiła nad łóżkiem rzeźbiony krucyfiks z kości słoniowej i dwie fotografje, przedstawiające kobietę młodą jeszcze, i średnich lat mężczyznę, — wizerunki zapewne rodziców swoich.