Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

Stanęła przy biurku ojca, i oparła się ręką o krawędź jego.
Hrabia, który niby nie patrzał na nią, nie stracił kosemi oczyma jednego jej ruchu, i zmiarkował że z tą wzgardzoną dziewczyną sprawa łatwą nie będzie. Obdarzony daleko większą przenikliwością niż żona, domyślał się oddawna burz wrzących w tym duchu, i instynktownie lękał się córki. Ona dotąd nie sprzeciwiała mu się w niczem; jednakże było coś w charakterze Amelji, w jej spojrzeniu i głosie, co ostrzegało ojca, że ona nie poszłaby nigdy śladami jego; że tam były uczucia i myśli w letargu, czekające chwili zbudzenia. Ztąd może pochodziła i niechęć jego do córki, i systematyczna obojętność postępowania z nią.Zresztą ona mu była żywym wyrzutem, przypomnieniem człowieka i chwili, którą chciał, pragnął zapomnieć.
— Ameljo — spytał, nie podnosząc na nią oczów — radbym wiedzieć gdzieś spędziła dzisiejszy ranek?
— Wyjeżdżałam do kościoła — odparła krótko.
— I nie byłaś nigdzie więcej? — pytał dalej spoglądając teraz na nią z boku.
— Nigdzie — odrzekła bez najmniejszego zmięszania.
— I nie widziałaś nikogo?
Tu Amelja zawahała się, ale chwilkę tylko; płomienny rumieniec oblał jej twarz zwiędłą. Ale co