Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

Słysząc imię swoje wymówione znienacka, zadrżała i pobiegła do drzwi, ale nie otworzyła ich, tylko z pewną trwogą przysłuchiwała się głosowi.
— Panno Cecyljo! powtarzał stróż — gdyż on to był, — panno Cecyljo!
— Zkąd znacie moje imię? spytała.
— Jest tu list do panny, odparł stróż nie wdając się w odpowiedź na to pytanie.
— List do mnie? — wyrzekła zdziwiona otwierając drzwi.
— List, tylko co go przyniesiono.
I oddał jej bilecik elegancki, wonny, z wymalowanym herbem na kopercie; jeden z tych jakie odbierają na srebrnych tacach w wykwintnych buduarach, i który odbijał dziwnie od czarnej podającej go ręki.
Ale Cecylja zaledwie rzuciwszy okiem na pismo, odrzuciła go ze wstrętem i załamała ręce.
— Więc on już zna mieszkanie moje — zawołała nie zważając na oddawcę listu, który patrzał na nią ciekawie. Po chwili dopiero przypomniała go sobie, i zwróciła mowę do niego.
— Kiedy oddano ten list? — spytała.
— Przed chwilką.
— Oddajcie go nierozpieczętowany, to cała odpowiedź moja. — I wskazała na list leżący na stole, jakby nie chciała go się dotknąć nawet.
— Nikt nie czeka na odpowiedź!