Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

Ona podniosła twarz rozpłakaną ale pogodną jak niebo; patrząc na męża z chlubą i ufnością, wyrzekła.
— Nie zważaj na mnie Kiljanie. Połączyliśmy się na złą i dobrą dolę; ja powinnam ci być wsparciem a nie zawadą na twardej drodze obowiązku, którą postępujesz tak wytrwale.
Umilkli oboje i chwilę trwała pomiędzy niemi cisza, wśród której przemawiały tylko ich serca bijące jednozgodnie.
— A teraz — wyrzekł mąż wydobywając się lekko z jej objęcia — trzeba mi iść Cecyljo. Bądź spokojną, powrócę wkrótce.
Nie zatrzymywała go, wiedziała że to napróżno. Konieczność ciążyła nad niemi. Ale w milczeniu położyła rękę jego na swojem ramieniu, i sprowadziła go ze wschodów. Dzień był przykry i zimny, śnieżna zadymka szalała po ulicach. Powróciła na górę ze ściśnionem sercem, i ocierając łzy które wzrok jej mroczyły, bez straty czasu zabrała się do pracy. Czyżto nie było życiem i zdrowiem Kiljana? Przez kilka chwil głucha cisza panowała w izdebce, i słychać było wiatr szumiący po szczytach kominów, skrzyp chorągiewek na dachu, i śnieg bijący o szyby okna. Cecylja drżała słuchając tych odgłosów, i co chwila odwracała głowę od wachlarza, który skostniałemi rękami musiała malować wiosenną barwą kwiatów, by spojrzeć na to niebo