Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

się zdobycz wyrwała. Za złe co go spotkało, zdawał się żywić złość do ludzi, losu i Boga — jeśli istoty jemu podobne zdolne są uznać Boga choćby bluźnierstwem. Dotąd Ciarkowski był tylko wstrętnym; teraz stał się ohydnym, jak bezsilna wściekłość. A przecież cierpiał on rzeczywiście. Pierwsze spojrzenie które Kiljan rzucił na niego, przekonało go o tem. Kamerdyner na widok syna dawnego pana swojego, doznał dziwnego wrażenia. Blade źrenice jego zamigotały jakąś błyskawicą niepewną, która nie zdołała jednak rozproszyć mętów tego ducha, ale wskazała je tylko dokładniej, niby chmury w czasie burzy zalegające horyzont. Trudno było nawet rozpoznać rodzaj uczucia jakie w nim wzbudzał obecnie młody człowiek, gdy stał w progu ponury, wahający się, jakby nie wiedział jakiem powitał go słowem.
Ale Kiljan zajęty własnemi myślami, nie zwrócił na to baczniejszej uwagi, i przystąpił bliżej. Ciarkowski cofnął się, może przez nawyknienie uszanowania, i obadwaj znaleźli się w pokoju stanowiącym kiedyś salonik Andzi. Stary fortepjan stał w kącie, obłożony kilkumiesięcznym kurzem, tak samo jak stół zasłany serwetą, firanki i kwiaty w oknie. Opuszczenie w mieszkaniu i w postawie Ciarkowskiego tak było widoczne, że Kiljan zauważać je musiał.
— Gdzie Andzia? — zapytał, oglądając się w koło.