Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

chnąwszy ręką, jakby chciał powiedzieć, że cudze sprawy nie obchodzą go wcale.
Cecylja stała zawsze tam gdzie ją zostawił, tak zatopiona w boleśnych myślach, że zapomniała nawet drzwi zasunąć; obiad jej stygnął na stole, nie była w stanie nawet go skosztować.
W tej chwili szybkie męzkie kroki dały się słyszeć na wschodach; poznała je, pobiegła ku drzwiom by je zamknąć, ale już było zapóżno. Młody człowiek ukazał się w progu. Rękę obciśniętą jasną rękawiczką położył na klamce, a sam wsparty na odrzwiach, zamykał jej drogę odwrotu. Postawa jego wyniosła miała wdzięk wykwintny i pewny siebie, znamionujący człowieka który przywykł do rozkazywania, któremu majątek, imię, położenie towarzyskie, otwierały wszystkie drzwi bez wyjątku. Grzeczność jego nawet miała odcień lekceważenia. Rysy miał piękne, a jednak sucha linja profilu przypominała nie wiedzieć czem drapieżnego ptaka, którego instynkta kryć się musiały pod powierzchownością wytworną. Ciemne włosy, lśniące i miękkie jak jedwab’, osłaniały czoło trochę wązkie ale dumne i wysokie; usta pięknego rysunku, pełne, krwią nabiegłe, zdawały się spieczone jakiemś wiecznem pragnieniem; nos orli o hardych zarysach, ściśnięty ciemnemi brwiami, nadawał ostry wyraz całej twarzy, a oczy zbyt blisko siebie osadzone powiększały go jeszcze. Oczy te były czar-