Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/278

Ta strona została uwierzytelniona.

Dnia tego nad wieczorem Kiljan z Cecylją, po dniu pracy jak zwykle, wyszli na przechadzkę i skierowali się ku Wiśle. Był to jeden z tych dni wiośnianych, w których budzące się życie przyrody drży i kipi w podmuchach wiatru, w pączkach liści, w falach rzeki wezbranej topniejącemi gór śniegami, toczącej wzburzone nurty z podwojoną siłą. Słońce chyliło się ku zachodowi, wielkim płomienistym kręgiem odbijając się w Wiśle, po której krzyżowały się rozliczne łodzie. Białe żagle wzdymały się lekkim wiatrem, w powietrzu panowała cisza pełna potęgi; tylko czasem przerywały ją wysokie nuty skowronka spadające gdzieś z góry, lub szept fal konających na piasku wybrzeża. Oni szli wsparci jedno na drugiem, pijąc pełną piersią słodycz tej godziny, i milczeli długo, przejęci widokiem roztaczającym się przed ich oczyma, owiani spokojem wiośnianego wieczoru, owładnięci ożywczym urokiem jego.
Kiljan był pogodniejszym jeszcze niż zwykle; promienie zachodu padały na twarz jego, myśli falowały mu na czole, uczucia grały w oku. Ale te uczucia i myśli wykwitały mu na usta uśmiechem szczęścia. Na ramieniu jego zwieszała się Cecylja, a wyraz twarzy męża, niby w czystem zwierciedle odbijał się w jej pięknych rysach. Są godziny tchnące niezmąconą rozkoszą, które chociaż nie odznaczają się żadnym na pozór faktem, wpijają się w pamięć