Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/280

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chciałbym otoczyć cię zawsze słońcem, wonią i pięknem.
— Dałeś mi więcej daleko, dałeś mi szczęście; nauczyłeś mnie czuć, myśleć i rozumieć; podniosłeś mój poziom moralny, wskazałeś drogę życia, stworzyłeś istotę, która dziś stała się może godną ciebie.
Spojrzeli wzajem sobie w oczy, w których jaśniała miłość i wiara, i szli dalej nie bardzo zważając gdzie idą, obojętni już na świat otaczający.
W tem miejscu domy i dworki stawały się coraz rzadszemi, miejsce ich zastępowały ogrody i łąki. Wieś tutaj wkraczała w miasto. Ciemności zapadały szybko. Byli sami prawie — tylko za niemi, kryjąc się w cieniu parkanów i drzew, postępowały jakieś postacie, które oddawna zdawały się ich ścigać.
Gdyby Kiljan zwracał większą uwagę na to co go otaczało, byłby dopatrzył, że już od dni kilku nieznani mu ludzie śledzili jego kroki, a twarze ich nie były z tych wcale co budzą zaufanie. Teraz wśród panującej w koło ciszy, dosłyszał jakieś szepty stłumione. Kiljan miał wzrok i słuch bystry. Obejrzał się szybko, i dojrzał trzech ludzi skradających się ku niemu. Miejsce to było odludne, jakby umyślnie obrane na zasadzkę. Podejrzenie błyskawicą przeszło mu przez głowę. Spojrzał na Cecylję; ona zrozumiała także co to być