Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/281

Ta strona została uwierzytelniona.

może, bo przycisnęła się ku niemu, ale nie zdradziła niczem trwogi swojej. Zdwoili kroku — ludzie idący za niemi zdwoili go także; zwrócili się w boczną uliczkę równie pustą jak ta którą szli dotąd — tamci zwrócili się także. Nie było wątpliwości; ci ludzie przyszli tutaj za niemi. Zapewne byłyto ślepe narzędzia w ręku potężnych wrogów.
Kiljan szedł coraz szybciej chcąc dostać się do miasta, ale poznał wkrótce, że usiłowania jego były daremne. Ciemne postacie po kilku zamienionych wyrazach rozbiegły się w ten sposób, że zamykały mu odwrót, i z dwóch stron zbliżały się do niego. Chwila była stanowczą. Widocznie gotowała się napaść, a on nie miał w ręku broni żadnej. Myśl o niebezpieczeństwie żony uderzyła go naprzód. Potoczył wzrokiem w około jakby szukając pomocy lub środka ratunku, i zrozumiał, że na siebie tylko jednego mógł rachować. Miejsce to było puste zupełnie; po obu stronach drogi ciągnęły się wysokie parkany. Ciemne postacie były już tylko o kroków kilka. Kiljan nie stracił chwili jednej na próżnem wahaniu się. W mgnieniu oka obmyślił co mu czynić wypada — i szybki jak myśl, pochwycił jednę z desek ogrodzenia. Była na wpół spróchniałą; zatrząsł nią i wyłamał z siłą jaką daje rozpaczne położenie.
— Cecyljo — szepnął wskazując jej ten wyłom — uciekaj i szukaj pomocy, ja tymczasem bronić się będę.