Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

— Odejdę, ale z tobą Cecyljo; zawiozę cię ztąd daleko, gdzie rozkażesz tylko, ale wyrwać cię muszę z tej nędznej izdebki, w której więdnieje piękność twoja w samotności i opuszczeniu. Ja chciałbym stworzyć ci raj rozkoszy. Miej litość sama nad sobą.
I gdy to mówił, głos jego dźwięczał prośbą, wyciągnął ku niej ramiona.
— Boże mój! — zawołała dziewczyna — czyż nikt nie uwolni mnie od widoku tego człowieka! Czyż na domiar złego słuchać go muszę!
Zaledwie domawiała tych słów, drzwi o które stał oparty Wilhelm zatrzęsły się gwałtownie, otwarły pomimo ciężaru jego — i jakby wywołany rószczką czarnoksięzką, ukazał się na progu młody człowiek, który kiedyś tak zawzięcie wpatrywał się w pałac Horeckich. Z kolei ręka jego spracowana spoczęła na klamce, i postać wynurzyła się z półcienia. Twarz jego była na pozór nieporuszoną, a jednak jakie dziwne wzruszenie, jakaś burza niepohamowana zdawała się wrzeć po za tą maską spokoju, i wstrząsać piersią jego falującą gwałtownie. Żaden muskuł nie drgnął na twarzy, tylko oczy jego południowe sypały iskrami.
Cecylja korzystając z tej niespodzianej pomocy, rzuciła się ku drzwiom.
— Panie! — zawołała — ktokolwiek jesteś, uwolnij mnie od niego.