Strona:PL Wells - Kraina ślepców (zbiór).pdf/125

Ta strona została uwierzytelniona.

Zapaliłem świecę, panując nad swemi ruchami, gdyż nie chciałem, aby przypisał strachowi lekkie drżenie rąk po whisky. Podniosłem lichtarz do góry i spojrzałem na niego.
— Co pan tu robi ostatecznie?
Opuścił ręce i przestał huczeć. Stał, oszołomiony i niezaradny — widmo słabego, niezdecydowanego młodzika-głuptaka.
— Ja... straszę — wyjąkał.
— Niema pan nic lepszego do roboty? — zapytałem spokojnie.
— Jestem duchem — usprawiedliwiał się.
— Możliwe, ale to nie pańska rzecz straszyć tutaj właśnie. Tu jest przyzwoity, prywatny klub; przychodzą tu często ludzie z dziećmi i z niańkami. Może się zdarzyć, że jakiś gość wpadnie na pana i szlag go trafi ze strachu. Pomyślał pan o tem?
— Nie, proszę pana, nie pymyślałem.
— A trzeba było! Nie ma pan zresztą żadnego powodu, żeby przychodzić do klubu. Zamordował tu kto pana, czy co?
— Nie, proszę pana. Tylko pomyślałem sobie, że dom jest stary i pełno boazeryj...
— To nie jest wymówka. — Spojrzałem nań ostro. — Pan się pomylił — dodałem tonem przyjaznej wyższości.
Udałem, że szukam zapałek i popatrzyłem mu w oczy.
— Na pańskiem miejscu, nie czekałbym na pianie koguta. Zniknąłbym czem prędzej...
Wydawał się zakłopotany.
— Widzi pan... — zaczął.
— Jabym znikł — powtórzyłem.
— Kiedy, widzi pan... tego... kiedy ja nie mogę.
— Nie może pan?