Strona:PL Wells - Kraina ślepców (zbiór).pdf/57

Ta strona została uwierzytelniona.

Wsiedli do szalupy, zabrali lornetki i pojechali zbadać rzecz na miejscu. Ujrzeli wielkie mrówki, które zdawały im się spokojnie przyglądać z prymitywnej przystani w zatoce. Gerilleau strzelił do nich kilkakrotnie z pistoletu — bezskutecznie. Holroydowi zdawało się, że odróżnia szczególnego kształtu rowy, biegnęce od domu do domu; niewątpliwe dzieło owadów, władających obecnie ludzkiemi siedzibami. Podróżni minęli zatokę i ujrzeli zdaleka szkielet ludzki z przepaską na biodrach, szkielet gładki, czysty, błyszczący. Zatrzymali się na chwilę, patrząc uważnie.
— Odpowiadam przecież za wszystkie te życia ludzkie — powiedział nagle Gerilleau.
Holroyd odwrócił się i popatrzył na kapitana; zrozumiał dopiero po chwili, że ten ma na myśli załogę kanonierki.
— Posłać oddział na ląd? To niemożliwe... niemożliwe... Zatrują się, zaczną puchnąć i puchnąć, i wymyślać mi, i umierać. To absolutnie niemożliwe! Jeżeli mamy lądować, muszę wylądować sam, sam, w grubych butach i nie dbając o życie. Może mi się uda. Albo... nie lądować. Nie wiem. Nie wiem.
Holroyd pomyślał, że kapitan jednak chyba wie... Ale nie rzekł słowa.
— Całą tę aferę — powiedział nagle Gerilleau — przedsięwzięto tylko poto, żeby mnie ośmieszyć. Całą aferę!
Opłynęli brzeg, przyglądając się białemu szkieletowi ze wszystkich stron, poczem wrócili na statek.
Niezdecydowanie Gerilleau wzrastało z chwili na chwilę. Puszczono parę i po południu kanonierka popłynęła wgórę rzeki, jakgdyby chciała kogoś o coś zapytać. O zachodzie powróciła i zarzuciła kotwicę w tem samem miejscu. Nadeszła wściekła burza, a potem noc stała się rozkosznie chłodna