Strona:PL Wells - Kraina ślepców (zbiór).pdf/62

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mogę obiecać, mateczko — odrzekłem — ale w każdym razie będę pamiętał, że jestem twoim jedynym synem.
Z tem wyruszyłem.
Zbyteczne tłumaczyć, że po upływie paru dni byłem ze wszystkimi turystami w schronisku na stopie wzajemnego traktowania się per „idjota“. Nie znosili mnie poprostu. Nie lubili mojej szyi z wydatną grdyką — byli to bowiem przeważnie ludzie z głowami, wciśniętemi w ramiona — nie podobał im się mój sposób bycia i zadzierania mego lotniczego nosa w kierunku szczytów. Nie odpowiadało im, że jestem jaroszem i że jest mi z tem dobrze, nie podobała się im rdzawa i zielona „iskra“ w moim prostym wełnianym garniturze. Wszyscy oni byli z tego zakazanego gatunku ludzi, których nazywam wytwornie sowami — ostrożni, prawomyślni, przeważnie z Ofksordu, solenni, traktowali swoje wspinaczki z namaszczeniem małpy, mierzącej okulary. Rozsądni to byli, z rodzaju tych, co kręcą głowami na temat: „Jabym się na to nie pisał“. Postępowali zawsze, zgodnie ze wskazówkami podręczników i przewodników i sami się oceniali według ilości odbytych sezonów górskich: jeden miał dziewięć sezonów, inny — dziesięć i tak dalej. Ja byłem nowicjuszem i miałem, według nich, czerpliwie czekać aż się co i dla mnie okroi.
I to ja! Kpiny!
Siedziałem kiedyś w palarni, pykając fajeczkę z higjenicznym tytoniem — ich zdaniem wydzielał on zapach palonego zielska — czekając, aż będę mógł wstawić słowo i przelać nieco światła w ich umysły. Oni tymczasem odsunęli na stronę wzajemne niechęci i połączyli swoje siły, aby mi dać do zrozumienia, jak dalece im się nie podobam.
— Słuchajcie, chłopcy, traktujecie te osławione