Strona:PL Wells - Kraina ślepców (zbiór).pdf/68

Ta strona została uwierzytelniona.

tacie mama twierdziła, żeśmy jej naderwali kolano, co ją i mnie pobudziło do wybuchów tak szalonego śmiechu, że reszta wycieczki musiała się zatrzymać.
Ta mała wspinaczka była zdrowo męcząca — dwie godziny upłynęły, nimeśmy doszli do grani, usianej tam i sam wielkiemi głazami.
— Gorzej będzie ze schodzeniem — powiedział starszy przewodnik.
Spojrzałem za siebie i z początku — muszę się przyznać — doznałem zawrotu głowy. Widać było lodowiec, tak maleńki w oddaleniu, i czarną, ziejącą szczerbę między nim i skałą.
Przez pewien czas było naprawdę przyjemnie iść wzwyż skalną granią; nic wówczas nie zaszło godnego uwagi, jeżeli nie liczyć narzekań jednego z tragarzy, któremu strąciłem na nogę kamień. — „Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą“ — odpowiedziałem.
Tragarz udał, że nie słyszy, i kiedym strącił drugi kamień, wybuchnął długą, płaczliwą przemową w języku, który on sam, najwidoczniej, uważał za niemiecki — ja zaś nie mogłem w nim dojść ładu ani składu.
— On powiada, że mogłeś go zabić — zauważyła mateczka.
— Tak powiada? — odparłem. — Więc cóż takiego? Niech sobie mówi.
Byłem za tem, żeby się zatrzymać i dać mu się napchać jedzeniem, ale starszy przewodnik się nie zgodził.
— Straciliśmy już dosyć czasu — twierdził — a droga po przeciwnym uboczu góry będzie groziła lawinami, gdy słońce się podniesie.
Poszliśmy więc dalej. Kiedyśmy okrążali grzbiet skalny, obejrzałem się w stronę hotelu — był, jak