Strona:PL Wells - Kraina ślepców (zbiór).pdf/71

Ta strona została uwierzytelniona.

gdy zaczęła poddawać się zmęczeniu, więc zaczepiliśmy ją znowu i poczęliśmy pieczołowicie ciągnąć wgórę. Trochę się przytem potłukła o skały, od czasu do czasu zawisała nad przepaścią, kołysząc się zwolna na sznurach.
— Mój drogi — zapytała z początku — czy nie zaszkodzi mi to wszystko, co się tu dzieje?
— Ależ skąd?! — odrzekłem — gdybyś tylko mogła w tej chwili znaleźć sobie jakie oparcie dla nóg.
— Jesteś pewien, że nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, kochanie?
— Ani krztyny!
— I czy ja was nie męczę?
— Przeciwnie, jesteś dla nas bodźcem.
— Widok — dodała — staje się, naprawdę, coraz piękniejszy.
Ale widok właśnie się zaćmił i znaleźliśmy się w chmurach, w ostrej, kłującej zadymce śnieżnej.
Przybyliśmy około pół do pierwszej na górne pole śnieżne, gdzie śnieg okazał się niezwykle puszysty. Starszy przewodnik zapadł się aż po pachy.
— Trzeba tu udawać żabę — powiedziałem i sam począłem rozgarniać śnieg w pozycji, jak do pływania. Tak radziliśmy sobie w ciągu całej drogi do grzędy i wzdłuż niej. Posuwaliśmy się naprzód drobnemi skokami, zatrzymując się dla złapania tchu. Mateczkę ciągnęliśmy w hamaku. Czasem śnieg był tak twardy, żeśmy doskonale mogli stąpać po powierzchni; czasem jednak okazywał się podtajały od spodu, żeśmy się zapadali i przewracali. Szedłem za blisko śnieżnej krawędzi, która też załamała się pode mną, ale lina mnie uratowała. Osiągnęliśmy wierzchołek około trzeciej godziny bez dalszych przygód. Wierzchołek okazał się oczywiście gołą skałą z kupą kamieni i wetkniętą w nie żerdzią. Nie było tam żywej duszy. Zadymka i mgła