Strona:PL Wells - Kraina ślepców (zbiór).pdf/73

Ta strona została uwierzytelniona.

dzę, że w owej chwili, zarówno ja, jak mateczka, wynaleźliśmy dwa różne i całkowicie nowe sposoby schodzenia ze szczytów.
Potrzebna jest do tego przedewszystkiem pochyłość, pokryta śniegiem, na podłożu lodowem, śniegiem miękkim i sypkim; dalej — przepaść, do której spada ośnieżone zbocze, o nachyleniu gwałtownem początkowo, a potem mniej stromem; i znów — zbocza, i znów przepaści, ile dusza zapragnie. Wszystko to powinno kończyć się polem śniegu albo lodowcem nie nazbyt spękanym, albo wreszcie terenem, rozsądnie pochylonym, nie przeładowanym nadmiernie skałami. Wtedy rzecz się staje prosta, jak zjeżdżanie z górki na saneczkach.
Mateczka obrała metodę zjeżdżania na boku. Toczyła się poprostu w ciągu pół minuty, śnieg był lepki, zamieniła się mateczka na śliczną kulę śnieżną, która mogła stanowić jądro najbardziej imponującej lawiny. Cała masa śniegu leciała przed nią — i to właśnie było istotą obydwóch metod, zarówno jej, jak i mojej. Chodzi o to, aby spadać na śnieg, a nie żeby śnieg spadał na nas, co grozi zmiażdżeniem. Ważne jest też, aby się nie mieszać za bardzo z lecącemi kamieniami.
Co się mnie tyczy, zjeżdżałem nogami naprzód, trochę nakształt pługu śnieżnego; wolniej, niż mateczka, z mniejszym wdziękiem, ale z większa zato dystankcją. Mogłem też więcej widzieć. Ale co za wściekły pęd! Gardło mi się ścisnęło, kiedym nagle zobaczył, jak mateczka podskoczyła w powietrzu i znikła za krawędzią.
Zlatywałem po zboczu, jak na oszalałych sankach, a kiedym się znalazł zkolei na brzegu przepaści, wszystko stało się, jak we śnie. Sądziłem zawsze, że uczucie spadania musi być okropne. Ani trochę! Spędziłbym tak chętnie parę tygodni,