Ryszard Verniere pociągnął oficera marynarki do swego gabinetu i znów ucałowali się w nieprzepartem wzruszeniu przyjaźni braterskiej.
Kochali się jeszcze w szkole, a lata powiększyły to przywiązanie i wzajemny szacunek.
— Gabryel... mój drogi Gabryel... A! to ty! — powtarzał bezustannie Ryszard z radością. — Po tylu latach nieobecności. — A! jakim szczęśliwy, że cię znowu widzę.
— A ja także, przyjacielu mój, najlepszy przyjacielu, mój drogi Ryszardzie! — odpowiedział kapitan, nie mniej wzruszony, niż przemysłowiec. Wszak zjesz ze mną obiad, nieprawdaż?
— I owszem, skoro tego sobie życzysz.
— Brawo! Jakże ci jestem wdzięczny, żeś mi sprawił taką niespodziankę. O ilu rzeczach mamy z sobą do pomówienia.
— Tak, o wielu, a przynajmniej ja.
— Pomówimy obszernie.. Szkoda tylko, że będziesz miał lichy obiad. Nie uprzedziłeś mnie, miałem jeść sam. Ale kucharka już musi na to poradzić, ażebyśmy nie umarli z głodu. Pozwól mi ją uprzedzić.
— Czyń, co chcesz, ale to zbyteczne! Jestem pewny, że twój obiad zupełnie wystarczy.
— Lepiej niedowierzać!
Ryszard nacisnął dzwonek elektryczny.
Potem przysunął fotel do kominka, na którym płonął silny ogień, i rzekł do swego przyjaciela:
— Siadaj.
Strona:PL X de Montépin Bratobójca.djvu/159
Ta strona została skorygowana.