Strona:PL X de Montépin Bratobójca.djvu/426

Ta strona została przepisana.

Po śniadaniu Magloire i Marta wyruszyli drogą ku Clichy, zkąd mańkut miał rozpocząć swą wędrówkę.
— Marta pomagała mu do ciągnięcia jego instrumentu i przeświadczona, że jest użyteczną, czuła się szczęśliwą.
— Nie męcz się tak odraza — mówił do niej ten poczciwy człowiek — kto idzie wolno, zachodzi daleko.
Magloire, odbywając już oddawna wędrówki w okolicy Paryża, znał doskonale domy mieszczańskie i wille zamieszkane w zimie, gdzie zbierał obficie miedziaki, a nawet i monetę srebrną.
Zatrzymywał się przed bramą tych domów, przed sztachetami tych willi, kręcił korbą katarynki, a mieszkańcy nieomieszkali poznawać zwykłych melodyj mańkuta, a zresztą repertuar piosenek, które śpiewał nieraz akompaniując sobie z prawdziwym artyzmem, ściągał uwagę.
Pierwsza willa, przed którą przystanął, zamieszkaną była przez oficera wyższego dymisyonowanego i jego rodzinę.
Stary wojak rozmawiał chętnie z mańkutem, ozdobionym medalem wojskowym. Wzruszony jego historyą, opowiedział ją żonie i córkom, i kiedy Magloire dawał się słyszeć przed bramą, nie odchodził z pustemi rękoma.
Grajek obrócił korbą i z katarynki rozległy się ostre dźwięki Marsza indyjskiego.
Zamknięte okna domu otworzyły się natychmiast.
W jednem z nich ukazała się twarz marsowata i długie wąsy siwe komendanta, w innem dwie wdzięczne główki ciemnowłose z oczyma czarnemi.
Były oficer zwrócił się ku córkom: