— To ten dzielny Magloire — rzekł do nich — oddawna go nie widzieliśmy, będzie nam mógł opowiedzieć lepiej, niż wszystkie gazety o Saint-Ouen.
Zamknięto okna.
— Do dyabła! — pomyślał mańkut, który, ogłuszony Marszem indyjskim, nie słyszał słów, wymówionych na pierwszem piętrze — jakoś to im widać nie przypadło dziś do gustu... trzeba im było zagrać Dzwony kornewilskie.
Zaledwie to pomyślał, gdy zobaczył wychodzącego z domu komendanta z żoną i dwiema córkami.
Wszyscy czworo skierowali się ku sztachetom.
Magloire wypogodzony kręcił dalej korbą.
Nazwisko kataryniarza, jak przypominają sobie czytelnicy, wydrukowane było w komunikacie, przesłanym prasie za staraniem prefektury, i ci, którzy znali Magloira, nie byli wcale zdziwieni, widząc go wymienionego w spełnianiu czynu poświęcenia.
Sztachety otworzyły się.
Mańkut puścił korbę i lewą ręką salutował po wojskowemu.
Komendant podał mu rękę, którą tenże uścisnął zarówno serdecznie jak z uszanowaniem.
— No. mój zuchu! — rzekł były oficer — więc tobą zawsze zajmować się trzeba.
Mańkut spojrzał nań ze zdziwieniem.
— A tak — ciągnął dalej komendant — przecież podczas pożaru w Saint-Ouen, pomimo ręki, której ci brak, byłeś jednym z pierwszych, a nawet może pierwszym w niesieniu ratunku.
Strona:PL X de Montépin Bratobójca.djvu/427
Ta strona została przepisana.