ka, przestąpi próg jednego z tych schronień, będzie w jednej chwili straconą dla niego...
To jeszcze nie wszystko: domy przytułku, zakłady dobroczynne, których chwalić niepotrzeba, a których dosyć nachwalić się niepodobna, wyrabiają w wychowańcach swoich przekonania, iż z czasem trzeba będzie iść do służby aby zarobić na życie, i w tym kierunku ich kształcą. Tymczasem lud paryski lubi pracę, ale nie cierpi służby, i Piotrowi Landry krew się burzyła na myśl, że jego córka mogłaby być sługą kiedyś.
∗ ∗
∗ |
Prosiemy naszych czytelników, aby jeszcze raz towarzyszyli nam do izdebki, którą już znamy.
Była ósma godzina wieczorem. Świeca, w połowie już spalona umieszczona w szyjce butelki, oświetlała słabo straszną nędzę.
Cieśla siedząc na jednym stołku, jaki był w izdebce, obok małej kołyski w której leżała Dyzia, patrzył na jej sen głęboki i spokojny.
W przeciągu tych ośmiu dni dziecko zmieniło się bardzo. Chorobliwa bladość pokrywała jej zbiedzoną twarzyczkę, a na każdym policzku pokazywały się czerwone plamy, groźne bardzo gdyż zwiastowały one początek rozzwijającej się choroby piersiowej.
Wyraz twarzy Piotra Landry był ponury i zrozpaczony zarazem; nadludzkie cierpienie widniało w jego oczach suchych i nieruchomych, w których błyszczał ciągły ogień gorączki.