po trzech tygodniach odzyskałam przytomność, ujrzałam się leżącą na łożu szpitalnem!
— Ach I jakież to straszne, zawołał Jerzy.
— Dla czego? zapytała Fanny.
— Ty, w szpitalu!
— Nic dziwnego, odpowiedziała. Dobrze uczynili, przenosząc mnie tam. W domu u siebie, opuszczona, samotna, byłabym umarła. Któż byłby mi udzielił tych starań, tyle potrzebnych w chorobie. Ktoby czuwał nademną nocami? Zkąd wziąć pieniądze na zapłacenie doktora i apteki? Choroba w Paryżu drogo kosztuje, mój przyjacielu! W szpitalu pielęgnowano mnie z najwyższą troskliwością i wierzaj mi, nie ma na całym świecie dzielniejszych dozorczyń po nad siostry miłosierdzia. One to ocaliły mi życie, rozwinęło się bowiem gwałtowne zapalenie mózgu, w jakim o uratowaniu mnie zwątpiono zupełnie.
Skoro niebezpieczeństwo minęło, szybko do zdrowia wracałam. Ciało odzyskiwało swą siłę, lecz dusza smutną pozostała. Zdawało mi się, iż z tego smutku nigdy się już nie uleczę. Świat wydawał mi się być wielką pustynią, Paryż wstręt we mnie budził. Żałowałam, żem nie umarła.
Mimo to wszystko, żyć było trzeba. Wróciłam do teatru. Wszedłszy raz pierwszy na scenę, zalałam się łzami pośród wesołej arji, jaką śpiewać musiałam. Publiczność w pierwszej oliwili wygwizdać mnie była gotową, lecz kilka osób obecnych w sali, a znających moją sytuację, powiadomiło o niej innych widzów i niezadowolenie zmieniło się w oklaski. Coś podobnego
Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/168
Ta strona została przepisana.