Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 2.djvu/242

Ta strona została przepisana.

stacią. Obwisłe jego powieki uniosły się zwolna, wyprostowały się wargi, podniósł głowę, a ująwszy w dłoń olbrzymią lornetkę, skierował jej szkła na debiutantkę. W miarę jak rozpatrywał się w szczegółach tej młodej powabnej postaci, jego twarz, zielonawo-zżółkniała stawała się rumianą, purpurową, a następnie fioletową prawie. Napływ krwi do głowy był widocznym, grożąc niebezpieczeństwem.
Panna Desjardins, tak nazywała się jego towarzyszka, była śpiewaczka, która odtąd poświęciła życie dla schwytania milionów Flamandczyka, zatrwożyła się nie mało. Utkwiwszy w starca nieruchome a gorejące spojrzenie, jakiem pogromcy poskramiają lwy i tygrysy, pochyliła się ku niemu, zapytując cicho:
— Co ci jest, mój przyjacielu? Co to znaczy? Co rozpatrujesz z tak natężoną uwagą, że aż żyły nabiegły ci krwią na skroniach? Spodziewam się, że nie ta debiutantka jest celem twych obserwacji, która nie umie ani się ruszać na scenie, ani się zatrzymać we właściwem miejscu, ani słuchać, ni mówić. Jeśli to ona tak zwraca twoją uwagę, winszuję! Jest to jakiś kopciuszek teatralny. Ach! mężczyźni! Do końca świata będziecie więc libertynami? Miejże wzgląd na mnie przynajmniej i nie czyń skandalu. Gdy zechcesz wystawiać się na widowisko, chodź sam do teatru. Jeśli nie przestaniesz przypatrywać się jej, natychmiast wyjdziemy! Rozumiesz!
Van Arlow był posłusznym. Odjął od oczu lornetkę. Ów skąpy milioner lękał się jak ognia panny Desjardins, która trzymała go silnie i mądrze trzymać umiała.