Strona:PL Zieliński Gustaw - Poezye, tom II.pdf/143

Ta strona została przepisana.

Niby tłum duchów co wylągł się w cieniach,
Szedł, w gęstej, czarnej, ścieśnionej kolumnie
Zaczepnym bojem... i wdzierał się ku mnie
Na górę Su-mer, — kędy ja w promieniach,
Jakby sam Hormuzd w krystałowéj zbroi,
Z dobytym mieczem bronił włości swojéj.
Gdybym był zadrżał przed synami nocy,
Spojrzałbym w niebo, — i ku méj pomocy
Jasności duchy, w promieniach by zbiegły,
Napięły łuki, roztoczyły skrzydła
Niemi, skroń moją od pocisków strzegły;
Tegom nie żądał. — Ciemności straszydła
Szły wyżéj, tłumniej i w krąg mnie obiegły;
Aż mój wzrok, wstrzymał te ciemne kolumny. —
Ja — myślą silny, wolą moją dumny,
Mógłżem do serca, przystęp dać bojaźni?...
I słabym tworom mętnéj wyobraźni
Poddać się, uledz, zaprzeć się sam siebie?...
Wszakże On, kiedy mnie stworzył i w niebie
Duchowi memu ukazał siedlisko,
Dał czystą wiarę, bym nie upadł nisko,
Bym się igraszką nie stał sił tajemnych,
Tych kolumn duchów i jasnych, i ciemnych.
Więc, czarne roty, co mnie jeńcem brały,
Strąciłem nogą — i patrzyłem na nie,
Jak zdruzgotane o sterczące skały,
W głąb’ — w najciemniejsze zapadły otchłanie.
Wtenczas myśl moja, skał grzbiety, gór głowy
Wziąwszy za stopnie — choć w przepaściach droga, —