dym, ulatujący z kominów fabrycznych, którego kłęby czarne plamiły niebo.
Przed oczyma miała mury budynków kolejowych, po za niemi było miasto; czuła, że ono tam jest, z początku drażniła ją ta myśl, że nie może go zobaczyć, ale rozdrażnienie to uspokoiło się z czasem. Kilka doniczek lewkonji i werbeny, które pielęgnowała na zrębie dachu, przykrywającego platformę stacyjną, były dla niej małym ogródkiem, przyozdabiającym jej samotność.
Nieraz w chwilach wolnych od zajęć, Roubaud wyłaził oknem na dach, zsuwał się aż na jego koniec, siadał na samej krawędzi, zwieszał nogi i palił fajkę, pod gołem niebem, przyglądając się miastu, roztaczającemu się pod nim, wysokiemu lasowi masztów, morzu rozległemu, w dal sięgającemu zielonością swoją.
Zdawało się, że taka sama senność zdjęła i inne stadła urzędnicze, sąsiadów Roubauda.
Korytarz, gdzie się dawniej rozlegały sprzeczki, teraz także zasypiał.
Kiedy Filomena przychodziła z wizytą do pani Lebleu, zaledwie słychać było szept ich głosów.
Zdziwione obie, iż rzeczy wzięły taki obrót, mówiły już tylko z pewnem wzgardliwem politowaniem o pomocniku zawiadowcy; zapewne dla utrzymania go przy posadzie, żona jego w Paryżu musiała się pięknie niejednemu zasługiwać.
Zresztą człowiek ten nie mógł zmyć z siebie tak ciężkich podejrzeń.
Żona kasjera, przekonawszy się, iż sąsiedzi nie są w stanie odebrać jej mieszkania, spoglądała teraz na nich pogardliwie.
Mijała ich, przechodząc, dumna, sztywna, bez ukłonu.
Strona:PL Zola - Człowiek zwierzę. T. 2.djvu/32
Ta strona została przepisana.