Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/363

Ta strona została przepisana.

miało jej szczęście. Z każdym dniem czuła, jak to malarstwo zabiera go jej coraz więcej a nie doszła jeszcze do tego stadyum, aby podjąć przeciw niemu walkę; ustępowała, pozwalała się porywać, unosić jego pragnieniom i miłościom, aby się więcej z niem czuć zjednoczoną w tymże samym wysiłku. Ale ta abdykacya niosła z sobą dziwny smutek, obawę tego co ją czeka w przyszłości. Czasami mroził ją dreszcz do głębi serca; czuła, że się odsuwał od niej. Czuła, że się starzeje i niezmierna litość wstrząsała jej duszą, nachodziła ją nieraz potrzeba wypłakania się bez żadnej bezpośredniej przyczyny i potrzebie tej czyniła zadość w ponurej pracowni, ilekroć pozostała tam sama.
W tej epoce serce jej otwarło się więcej, rozszerzyło i kochanka przeobraziła się w matkę. To macierzyństwo dla swego wielkiego dziecka, artysty, urosło w niej z nieujętej litości niezmiernej, co ją rozrzewniała, z nielogicznej słabości, w którą on popadał co chwilę, z bezustannych przebaczeń, których mu udzielać musiała. Poczynał bo czynić ją nieszczęśliwą; nie miała od niego teraz nic prócz zwykłych, powszednich pieszczot, które jak jałmużnę rzucamy kobietom, kiedy się chcemy od nich uwolnić, kiedyśmy sercem już od nich odeszli; jakże tu kochać go jeszcze tą dawną miłością palącą, namiętną, kiedy wymykał się z jej ramion, kiedy miał na twarzy wyraz znudzenia w gorących uściskach, jakiemi