Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/365

Ta strona została przepisana.

pierwszy krzyk jej, pierwszy gest obrony nigdy nie biegł na pomoc jego słabości. I bez ustanku odsyłała go, usuwała na bok, ganiła i strofowała:
— Jakubie, cicho bądź, męczysz ojca! Jakubie nie kręć się, siedź cicho, widzisz, że ojciec pracuje!
Dziecku Paryż niesłużył. On, co pierwej miał wieś całą do biegania po niej swobodnie, dusił się w ciasnej przestrzeni, gdzie mu kazano siedzieć spokojnie. Dawne piękne rumieńce pobladły, wyrastał teraz wątły, blady, poważny, jak mały człowiek, z oczyma szeroko rozwartemi na wszystko. Skończył właśnie lat pięć, głowa jego rozrosła się nadmiernie, na co zazwyczaj mawiał ojciec jego:
— Zuch, ma łeb dorosłego mężczyzny.
W miarę przecież rozrostu czaszki inteligencya jego zdała się zmniejszać. Bardzo łagodne, bojaźliwe dziecko siedziało całemi godzinami pogrążone w zamyśleniu, nie umiejąc na nic odpowiedzieć, z daleko, zda się, odbiegłym gdzieś umysłem; a jeśli wyszło z tego stanu bezwładności, napadała je szalona jakaś wesołość, skakał, krzyczał jak młode zwierzę rozradowane, w instynktownem uniesieniu. Wtedy „cicho bądź!“ spadały nań gradem, bo matka niemogła zrozumieć tej nagłej hałaśliwości, zaniepokojona tem, że widzi ojca irytującego się u stalug, aż w końcu decydowała się sama posadzić dziecko napo-