datków, nakoniec woli wszystko nad to szaleństwo, które ich może następnie rzucić na bruk bez kawałka chleba.
Po odrzuceniu trzeciego obrazu, lato było tak cudowne tego roku, że Klaudyusz czerpał w niem, jak się zdało, nową siłę. Ani chmurki, dnie pogodne, czyste ponad olbrzymią ruchliwością Paryża. Znowu obiegał po całych dniach miasto, chcąc znaleźć jakiś temat odpowiedni do nowego obrazu: coś niezmiernego, mającego stanowczo zawyrokować o jego przyszłości. I do września nie znalazł nic takiego, roznamiętniając się przez jaki tydzień do jednego przedmiotu, potem oświadczając, że nie było to jeszcze. Żył w bezustannej gorączce i rozdrażnieniu, jak na czatach, ciągle w chwili pochwycenia już ręką tego urzeczywistnienia snu swego, który mu wciąż się wymykał i pierzchał. W głębi nieustraszoność jego realistyczna kryła przesądność kobiety, wierzył w wpływy tajemne i skomplikowane; wszystko zależało od wyboru widnokręgu złowróżbnego lub przynoszącego szczęście.
Pewnego popołudnia, jednego z ostatnich pięknych dni tej pory, Klaudyusz zabrał Krystynę, pozostawiwszy malca pod opieką odźwiernej, starej poczciwej kobiety, jak to czynili zawsze, kiedy wychodzili razem. Była to nagła jakaś chęć przejścia się, potrzeba zwiedzenia i przypatrzenia się ponownie z nią razem tym miejscom
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/368
Ta strona została przepisana.