Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/373

Ta strona została przepisana.

Sainte-Chapelle, tak smukłe i cienkie, że zdały się drżeć w powiewie wiatru, wyniosłe, dumne maszty okrętu stuleci, zanurzone w świetle gdzieś na niebie.
Czy pójdziesz, mój drogi? — powtórzyła Krystyna łagodnie.
Klaudyusz wciąż jej nie słyszał, nie słuchał, ten stary Paryż wziął go całkowicie w posiadanie. Piękny wieczór rozszerzał jeszcze widnokrąg. Światło było tu żywe, cienie wyraziste, wesele w precyzyi szczegółów, przezrocze powietrzą drgającego uciechą. I życie rzeki, ruchliwość nadbrzeży, ta ludność, której potoki zalegały ulice, toczyły się po mostach, wychodziły ze wszystkich brzegów olbrzymiej kadzi, wszystko to zlewało się tam i kipiało jedną widzialną falą, jednym dreszczem drgającym w słońcu. Lekki wietrzyk powiewał, drobne różowawe obłoczki przebiegały, wysoko gdzieś bardzo, lazur pobladły i słychać było puls olbrzymi i powolny, tę duszę Paryża, zawisłą nad swą kolebką.
Wtedy Krystyna ujęła ramię Klaudyusza, przelękła na widok tego, tak głębokiego zatonięcia w myślach, przejęta rodzajem religijnej trwogi i pociągnęła, jak gdyby widziała go w wielkiem niebezpieczeństwie.
— Chodźmy do domu, zaszkodzisz sobie.. Ja już chcę powrócić do domu.