raz pierwszy zabrakło im wszystkiego; tydzień cały dzielił ich jeszcze od dnia, w którym odbierali szczupły procent miesięczny; a ona wydała ostatni sous dziś zrana, na wieczór nie pozostawało jej nic, tyle nawet ile potrzeba na zakupno chleba, by go módz położyć na stół. Cóż się z nimi stanie? Jak tu kłamać przed nim dłużej, kiedy powróci głodny? Zdecydowała się zastawić czarną jedwabną suknię, którą niegdyś dostała od pani Vanzade w darze; ale kosztowało ją to niezmiernie wiele, rumieniła się ze wstydu, drżała z obawy na myśl o tym lombardzie, tym publicznym domu ubogich, którego dotąd nie przestąpiła nigdy jeszcze jej noga. Taka przejmowała ją teraz obawa przyszłości, że z dziesięciu franków, które jej za ten zastaw dano zadowolniła się tylko ugotowaniem zupy szczawiowej i potrawki z kartofli. Przy wyjściu z biura lombardu spotkanie jedno dobiło ją do reszty.
Klaudyusz tego dnia właśnie przyszedł bardzo późno, nadzwyczaj ożywiony, wesoły, z oczyma jasnemi, z całem podnieceniem tajemnej jakiejś radości i był okropnie głodny, krzyczał, że nie było jeszcze nakryte do stołu. Potem, kiedy zasiadł do stołu między Krystyną a małym Jakubkiem pochłonął zupę w mgnieniu oka i zjadł talerz kartofli.
— Jakto! to wszystko już? — spytał następnie. Mogłaś była też dać trochę mięsa... Czy ci znowu trzeba było bucików?...
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/375
Ta strona została przepisana.